Opis podróży dotyczy mojego pierwszego zetknięcia się z Arktyką w lipcu 2003 roku i emocji, jakie temu towarzyszyły.
A wyobrażałam to sobie z grubsza tak: pustka, biało-błękitne cielska cielących się lodowców w otoczeniu ostrych szczytów spowitych w kłęby chmur i mgieł, szum wiatru, poczucie, że jest się na krańcu świata, przemykający gdzieś lisek polarny…
O tym, dlaczego Spitsbergen mnie zaskoczył…
Marzenia się spełniają. Teraz to wiem. A wszystko zaczęło się jeszcze w trakcie studiów, gdy pisałam pracę magisterską, dotyczącą Lodowca Hansa, położonego w pobliżu Polskiej Stacji Polarnej PAN w Hornsundzie na Spitsbergenie. Moja praca miała czysto teoretyczny charakter, bo niestety nie udało mi się zdobyć wystarczającej ilości pieniędzy na wyjazd na Spitsbergen. Obiecałam sobie, że i tak kiedyś postawię swoją stopę na Hansie.
Postawiłam cztery lata później – w lipcu 2003 roku. Miałam wówczas okazję wziąć udział w warsztatach geomorfologicznych na tej arktycznej wyspie.
Ale to nie wszystko… Bo w tym wypadku najważniejsza nie była moja radość, ale nastawienie na to, co zobaczę.
A wyobrażałam to sobie z grubsza tak: pustka, biało-błękitne cielska cielących się lodowców w otoczeniu ostrych szczytów spowitych w kłęby chmur i mgieł, szum wiatru, poczucie, że jest się na krańcu świata, przemykający gdzieś lisek polarny… Coś w tym stylu.
Tymczasem…
Fragment z dziennika z dnia 11.07.2003r.: "... I pierwsze szczyty gdzieś tam przebłyskujące... Fajnie. Jeszcze tylko raz ścisnęło mnie w dołku, gdy schodziliśmy do lądowania, zanurzając się całkowicie w gęstych, szarych chmurach. Jak ci piloci to robią, że nie rozwalają się o te "ostre góry"?
Ulga - wreszcie ukazało się morze i brzeg! I to, co spodziewałam się zobaczyć - nagie skały okryte puszkiem z chmur. Spitsbergen powitał nas zimnym oddechem...
No i najfajniejsza rzecz - przylecieliśmy o 0.40, a jasno! Ktoś rzucił hasło: mamy środek nocy!".
Po pierwszym zachwycie mina mi nieco zrzedła. Dalszą podróż mieliśmy odbywać polskim statkiem szkolenowo-badawczym „Horyzont II”. Okazało się, że aby dostać się na niego lub z niego zejść, należy pokonać drabinkę sznurową. Prosta sprawa, gdy może spokojne, ale jak buja… Na szczęście był cudowny bosman, który zawsze mi pomagał, wciągając za kaptur kurtki.
Po krótkim wypoczynku był czas na zwiedzanie Longyearbyen – stolicy archipelagu Svalbard, gdzie wylądował wcześniej nasz samolot i gdzie czekał na nas statek. „No, co jest? – pomyślałam sobie, gdy zobaczyłam normalne miasteczko, tłumy ludzi jak na jakimś targowisku, na peryferiach, na brzegu morza liczne domki tych, którzy zakochali się w wyspie i postanowili tu spróbować życia, uniwersytet… I gdzie ta pustka z moich wyobrażeń? W dodatku siąpił deszcz i cała okolica wydawała się szara, ponura, nijaka. Nawet nie chciało mi się za bardzo zdjęć robić.
Kolejnym etapem podróży był rejs do Petuniabukty. Po drodze odbyliśmy szkolenie z posługiwania się bronią, bo niestety schodząc na ląd, trzeba być przygotowanym na niebezpieczne spotkania z władcą tej krainy – niedźwiedziem polarnym.
Fragment z dziennika z dnia 12.07.2003r.: „Nie wiedziałam, że niebo może być tak niebieskie. W porównaniu z wczorajszym dniem, dzisiejszy zaskoczył nas pozytywnie. Jeszcze o 19.00 temperatura powietrza wynosiła 18ºC.
Zejście na ląd rozpoczęliśmy od zwiedzania chaty traperskiej „Skottehytta”, gdzie swoją bazę letnią mają zazwyczaj polarnicy z ośrodka poznańskiego. Potem ruszyliśmy doliną rzeki Ebbaelva po sandrze do lodowca Ebbabreen (breen to z norweskiego lodowiec). Miałam okazję wypróbować swoje wodery, bo wypadło nam przeprawiać się na drugą stronę rzeki. Chociaż byli śmiałkowie, którzy lodowatą wodę przemierzali boso. Momentami potrzebowałam pomocy, bo prąd był tak silny, że mógł przewrócić. Przynajmniej wiem, co to znaczy rzeka lodowcowa…
Po raz pierwszy też zobaczyłam naledź – płaty warstwowanego lodu o budowie kolumnowej, powstałe podczas zimowych wypływów wód roztopowych z lodowca na jego przedpole, gdzie zamarzają. I pierwszy raz byłam na lodowcu. I pierwszy też raz widziałam liska polarnego. Biedactwo chyba było w szoku, jak zobaczyło tylu ludzi naraz.
Po powrocie na statek czekała mnie niespodzianka – i innych neofitów. Zostaliśmy pasowani przez Trytona i jutro chrzest polarny”.
Następny „port” mieliśmy na Kaffiöyrze – równinie nadmorskiej na zachodnim brzegu wyspy na wprost innej – Wyspy Księcia Karola. Kolejny dzień z przepiękną pogodą. Tam zwiedziliśmy chatę - letnią bazę, tym razem polarników toruńskich. Przy okazji świętowaliśmy 65 lat polskich badań glacjologicznych na Spitsbergenie, przytwierdzając do ścian chaty pamiątkową tabliczkę od uczestników warsztatów.
Potem poznawaliśmy geomorfologię, głównie glacjalną i peryglacjalną, oglądając Lodowiec Waldemara, gdzie zaprezentowano nam metody badawcze, strefę marginalną pięknego Lodowca Aavatsmarka, uchodzącego do morza (podpłynęliśmy pod jego czoło), a nawet foki baraszkujące na małych icebergach i leniwie pasące się renifery na tundrze.
A potem był „wieczór” i …chrzest polarny.
Fragment z dziennika z dnia 13.07.2003r.: „Jak fala w wojsku. Faceci to znajdują jakąś zwierzęcą wręcz chęć, by rozszarpać delikwenta. Robi mu się fryzurę i maseczkę przy użyciu mydła malarskiego, które wygląda jak musztarda. Trzeba zjeść specjalną kanapkę i wypić specjalny trunek. Smarują jeszcze gębę sadzą, usuwają grzyba, szorują plecy itp. Przetrwałam, dyplom mam”.
Ny-Ålesund czyli „najbardziej na północ wysunięta, stale zamieszkała osada” to był nasz następny cel rejsu. Tutaj swojej gościny udzielili nam Norwedzy – najpierw w ośrodku naukowym Kings Bay, a potem w Sverdrup Research Stadion Norsk Polarinstitutt. Spotkała nas też miła niespodzianka w osobie Wojtka Moskala, który był naszym przewodnikiem terenowym na przedpole Bröggerbreen.
Osada robi dużo przyjemniejsze wrażenie niż Longyearbyen. Szczególną uwagę zwraca się tutaj na ochronę środowiska, np. można poruszać się tylko po wyznaczonych ścieżkach, śmieci są segregowane na 28 kategorii i wywożone, a odpady organiczne przerabiane na nawóz.
Przekonałam się na własnej skórze, dlaczego lepiej chodzić po wyznaczonych trasach. Wystarczyło tylko zbliżyć się do ich krawędzi, by stać się obiektem wściekłego ataku małych ptaszków – wydrzyków, które broniły swoich gniazd.
Po powrocie na statek kapitan postanowił zrobić nam niespodziankę – trochę snobistyczną – i popłynęliśmy jeszcze dalej na północ, by przekroczyć 79º szerokości geograficznej północnej. Potem już tylko biegun… Tymczasem my zawróciliśmy na południe, by zawitać do Polskiej Stacji Polarnej w Hornsundzie.
Fragment z dziennika z dnia 15.07.2003r.: „To nie była przyjemna podróż. Przy stanie morza 5-6 już trochę kołysało (kto zna „Horyzont II”, ten wie, co to znaczy) i co niektórzy nawet rz…, no wiadomo. Na szczęście zeszliśmy na ląd, a właściwie przedostaliśmy się za pomocą amfibii. Tym razem dzień był paskudny, tzn. typowo „spitsbergeński” – zachmurzony, zamglony, z przedostającą się wszędzie mżawką. I tu spotkało mnie kolejne zaskoczenie. Po chatach traperskich w iście spartańskich warunkach, przywitała nas stacja naukowa ze wszystkimi wygodami. Oprócz bazy oglądaliśmy także niezlodowaconą zlewnię polarną Fugleberget, przepiękny tzw. „ogródek Środonia”, czyli fragment tundry z kręgami kamienistymi (jako efekt obecności wieloletniej zmarzliny).
Wieczorem, już na statku oglądaliśmy filmy o wyprawach śląskich polarników i eksploracji jaskiń w obrębie Lodowca Hansa”.
Fragment z dziennika z dnia 16.07.2003r.: „Miała być dziś wyprawa na Lodowiec Hansa. Desant na ląd zakończył się w efekcie wyrzuceniem tylko sześciu osób, w tym mnie i pozostawieniem ich na pastwę losu! Silne kołysanie morza nie pozwoliło na przeprawę pontonami. Ha, ha! I bardzo dobrze. Przynajmniej dzień był ciekawy. Otrzymaliśmy tylko instrukcje, że mamy iść do Stacji, a jak morze się uspokoi, to mamy wrócić na plażę i kogoś po nas przyślą.
No to przebrnęliśmy przez morenę boczną Hansa, wypatrując niedźwiedzi, a potem plażą ku Banachówce (budynek, można powiedzieć, gospodarczy). Tam stwierdziliśmy (pomimo przeraźliwego chłodu, deszczu, wiatru), że idziemy jeszcze na Wilczekodden, czyli Przylądek Wilczka. Jest tam ołtarz i krzyż, postawiony w 1981 roku, jako podziękowanie za wyjście cało z różnych opresji. Czasem odprawiane są tam msze, a nawet odbył się ślub.
Gdy dotarliśmy do stacji, okazało się, że przypłynął ogromny amerykański statek pasażerski, odbywający podróż dookoła świata. Co ciekawe, wszyscy miejscowi w Stacji nagle się zmyli. Zostało kilka osób i nasza nieszczęsna grupa rozbitków. Tym razem przyszło nam pełnić rolę gospodarzy.
Okazało się, że kapitanem statku jest Niemiec, a pierwszym oficerem Polak. Kapitan wyglądał rzeczywiście jak prawdziwy wilk morski i był niezwykle przyjaznym człowiekiem. Pod koniec wizyty, poznając powód naszego przymusowego siedzenia w Stacji, zaproponował, że podrzuci nas na Horyzont swoim pontonem (dwa razy większym niż nasze). To była jazda – pośród skał, gór lodowych (bo Hans się właśnie dość intensywnie cielił) i z pilotem – Szkotką. Na Horyzoncie wszyscy nam zazdrościli tego wypadu”.
Fragment z dziennika z dnia 17.07.2003r.: „Nadeszła wiekopomna chwila. Postawiłam nogę na Hansie. Ładny jest. Ponadto pogoda się poprawiła i można było zobaczyć coś więcej niż tylko mgłę wokół siebie. I Hans się cielił, a staliśmy (statek "Horyzont II") ok. 500m od jego czoła... Robiło to wrażenie. Najpierw głuchy pomruk, potem jakby grzmot – trzask i potężna ściana lodu spada z hukiem do morza, by za chwilę pchnąć ku nam wielką falę.
A potem niezapomniana do końca życia podróż w głąb Hornsundu. To był Spitsbergen z moich marzeń – dziki, z ogromnymi cielskami lodowców uchodzących do morza, wśród ostrych szczytów, z przemykającą gdzieś daleko białą sylwetką niedźwiedzia".
Naszą podróż po Hornsundzie zkończyliśmy jeszcze wyprawą na przedpole Lodowca Gåsa (Gęsiego) po drugiej stronie zatoki. Potem odpłynęliśmy z powrotem na północ ku zatoce Bellsund do Calypsobyen.
Fragment z dziennika z dnia 19.07.2003r.: „To piękne miejsce z chatami – letnimi bazami wykorzystywanymi przez polarników lubelskich. Uczta dla oczu geomorfologa – tworząca się niemal na oczach strefa marginalna Scottbreen, z rozcinającym jego czoło potokiem supraglacjalnym (czyli na powierzchni), plaża przed czołem Renardbreen, a przede wszystkim jego prześliczne błękitne nalodzia. Ogromny muton (baraniec), zbudowany z takich zlepieńców, jakich w życiu jeszcze nie widziałam”.
Ostatni nasz postój, przed opuszczeniem statku w Longyearbyen, wypadł w Barentsburgu. Tu przeżyłam swój kolejny szok…
Fragment z dziennika z dnia 20.07.2003r.: „... Jeśli jest jakieś brzydkie miejsce na Ziemi, to na pewno jest to Barentsburg – osada rosyjskich górników. Ale jednocześnie ma tak niesamowitą atmosferę, że na pewno jest to miejsce, o którym się nie zapomina: kupa złomu, wszędzie osad węglowy, napisy cyrylicą, sowieckie propagandowe hasła i rysunki, krowy skubiące coś na tle lodowców i tablicy przodowników pracy (niestety bez zdjęć), wszędzie sierp i młot, "Miru - mir!" i gwiazda na stoku góry, udające "Hollywood", pomnik wiecznie żywego wodza - towarzysza Lenina, blokowiska z płyty i wciśnięta skromnie i nieśmiało drewniana cerkiew.
Człowiek opuszcza to miejsce i zastanawia się, czy to był sen, czy dejavu...".
I w końcu przyszło nam pożegnać się z niesamowitą wyspą, gdzie swoje piętno odcisnęli nie tylko wielorybnicy, górnicy, traperzy i polarnicy. Dziś niestety – turyści. Chociaż tylko niewielka część wyspy udostępniona jest do zwiedzania, reszta to obszar objęty ochroną, jakoś żal i tego skrawka.
Spitsbergen pożegnał nas błękitnym niebem i tęczą kolorów na dachach Longyearbyen, jakby chciał zatrzeć te pierwsze ponure wrażenie. Pozostawił mnie z burzą emocji – to zaskakujący skrawek naszej Ziemi.