Nawigacja |
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
|
Nazywam to wyprawą, gdyż ten wyjazd na daleką północ związany był z dużą porcją tremy i niepewności. Na mapie tereny na północ od Koła Polarnego wyglądają na słabo zaludnione i zagospodarowane. Wybieramy się (jadę z żoną) samochodem. Co robić w razie jakiejś awarii? Gdzie szukać warsztatu czy sklepu z częściami? Na szczęście cinquecento spisało się bez zarzutu - żadnych problemów. Ale i ta daleka północ jest lepiej zagospodarowana, niż myślałem. W takich miejscowościach jak Karasjok, Lakselv czy Alta na pewno można znaleźć jakąś pomoc. Ze stacjami benzynowymi również nie ma problemów, choć odległości między nimi są średnio większe niż na południu, np. między Karasjokiem a Lakselvem nie ma żadnej stacji (74 km). Ale gdy są - to najczęściej kilka na raz.
Wyprawę zaczynamy w Gdyni, przeprawiając się promem do Karlskrony. Wybraliśmy tę linię, ponieważ tylko Stena Line nie zakazuje przewozu butli z gazem (w praktyce nikt tego nie sprawdza). W zasadzie można obejść się bez butli, gdyż szwedzkie kempingi są wyposażone w zawsze sprawne kuchnie elektryczne. Nie ma problemu z przygotowaniem posiłku. Wielu Szwedów i Niemców podróżujących z namiotami korzysta z takich kuchni, przy których zawsze jest jadalnia, a często pralnia i suszarnia. W Szwecji, Finlandii i Norwegii można postawić namiot gdziekolwiek, o ile nikomu się nie przeszkadza. Nie było jednak takiej potrzeby. Minimum standardu to dla mnie prysznic z gorącą wodą - a to zapewnia każdy kemping.
Do Karlskrony przybijamy około 19.30. Jest dość późno, by szukać kempingu poza miastem i kierujemy się na najbliższy kemping Skonstaviks. Blisko głównej trasy, nad brzegiem morza, ładna plaża, trawiaste podłoże, dobre wyposażenie. Cena 120 koron za dobę (namiot + samochód). Na miejscu kupujemy kartę kempingową (49 koron), która jest wymagana na wszystkich kempingach zrzeszonych w SCR (Federacja Właścicieli Kempingów). Ponieważ wszystkie dane właściciela są na niej wypisane, nie ma żadnych formalności meldunkowych. Posiadacze takich kart są ubezpieczeni na kempingach. Bezpłatnie można otrzymać spis i mapę wszystkich kempingów w Szwecji. Okazało się, że kemping w Karlskronie był jednym z droższych. Na północy (powyżej Ostersundu) ceny kempingów są o połowę niższe, a warunki podobne. Średnio kemping kosztował nas około 80 koron. Są kempingi droższe, do 170 koron za dobę, ale te udawało się ominąć. Cena kempingu wydaje się nie zależeć ani od ilości gwiazdek, ani od standardu wyposażenia, ale prawdopodobnie od popytu. Dla porównania, 1 korona to 44 groszy, czyli około pół złotego.
Zwiedzanie Karlskrony zostawiamy na koniec wyprawy. Nasze plany to w miarę szybko dotrzeć na północ, przez Finlandię, najdalej jak tylko się da, a potem powrót przez Norwegię do Narwiku i znowu Szwecja.
Bez pośpiechu, w trzech etapach, przez Sztokholm, Uppsalę dojeżdżamy do Haparandy. Po drodze robimy częste przystanki, korzystamy z informacji ("i") na parkingach, aby dowiedzieć się, co godnego uwagi znajduje się na naszej trasie. Informacje turystyczne przygotowują gminy (kommun), wszędzie zresztą można otrzymać dokładne ich mapki, z trasami pieszymi, miejscami do wędkowania itp. Są nawet automaty, które wydają bezpłatnie mapki gmin i plany miast. Koszt wydania takiej mapki pokrywają prawdopodobnie sponsorzy, których reklamy widnieją na odwrocie planów. W miejscach częściej uczęszczanych w sezonie otwarte są biura informacji turystycznej, bogato zaopatrzone w różnego rodzaju foldery, a także różne upominki. Można tu zapisać się na jakąś wycieczkę czy zarezerwować nocleg.
Trasę do Haparandy przebywamy w kilku etapach: Karlskrona - Bjorklinge, Bjorklinge - Anaset, Anaset - Haparanda (można oczywiście szybciej, ale my nie spieszyliśmy się). Bjorklinge leży tuż za Uppsalą. Jest to mała miejscowość z kościółkiem. O kemping trzeba zapytać. Leży na prawo od szosy (w kierunku północnym). Trzeba skręcić przy kościele i jechać około kilometra. Kemping znajduje się nad sporym jeziorem, z plażą. Cisza i spokój.
Haparanda
Haparanda jest niedużą miejscowością, wielkości może Grajewa, którą postanowiliśmy zwiedzić dokładniej. W przewodniku przeczytaliśmy, że Haparanda jest ponura jak cmentarz. Co autor miał na myśli - długo zastanawialiśmy się. Miasto jest zwyczajne - ładny, stary hotel, zabytkowa wieża ciśnień, parę kawiarni, deptak w centrum oraz dużo kwiatów, co może dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę szerokość geograficzną. Przez most graniczny dostaliśmy się do Tornio - miasta już fińskiego. Też zadbane i czyste, trochę większe od Haparandy. Ulicami, mimo późnych godzin, jeżdżą w kółko grupy młodzieży na głośnych motorach i w rozklekotanych, starych samochodach. Być może trafiliśmy na jakieś święto, ale jeśli tak jest co dzień, to wolę cichą i spokojną Haparandę.
Podróż przez Finlandię
Z Haparandy udaliśmy się do Finlandii, w kierunku Rovaniemi na główną trasę prowadzącą w kierunku Nordkappu. Skończyła się dobra pogoda. Od rana zaczęło padać. Wobec tego pierwszym przystankiem było Rovaniemi. Zatrzymaliśmy się na Kręgu Polarnym. Oczywiście, dla turystów narysowano białą linię przebiegającą przez spory plac, aby mieli gdzie robić zdjęcia (w rzeczywistości położenie Koła Polarnego ciągle się zmienia w wyniku precesji osi ziemskiej). Tu, oczywiście na Kręgu Polarnym, ma swoje biuro św. Mikołaj. Za stosowną opłatą można z nim się sfotografować. Sporo takich mikołajów można było już spotkać przed Rovaniemi.
Mimo deszczu robimy po drodze do Karasjoka jeszcze jeden przystanek - nad jeziorem Porttipahdan tekojarvi. W pobliżu szosy znajduje się rezerwat przyrody - typowa roślinność i krajobraz tundry. Na bardzo podmokłym terenie ułożone są kładki, częściowo pod wodą. Można chodzić tylko w gumowych butach. Jest to rodzaj ścieżki naukowej, długości kilkuset metrów, z wieżą widokową. Na poszczególnych stanowiskach są objaśnienia w językach angielskim i niemieckim.
Po drodze mijamy jeszcze jeden rezerwat w pobliżu Raututunturi, w którym też jest podobno dużo interesujących szlaków. Jednak z powodu złej pogody nie zatrzymujemy się. Przejeżdżając brzegiem jeziora Inari robimy tylko zdjęcia, licząc, że coś będzie na nich widać. Wielkie jezioro jest puste, na brzegu nieliczne fińskie domki i trochę łódek miłośników wędkarstwa.
Za Kaamanen obieramy kierunek na Karasjok. Zaczynają się prawdziwe pustkowia. Nie widać nawet pojedynczych fińskich domków. Droga prosta, bez zakrętów, ale wiedzie w poprzek wzniesień, a więc bez przerwy góra - dół, góra - dół. W Karigasniemi przejeżdżamy rzekę Tana i granicę fińsko-norweską. Przekraczanie granic skandynawskich jest czystą formalnością lub raczej informacją, że jesteśmy już na terenie innego kraju i obowiązuje inna waluta. W miejscowościach granicznych funkcjonują waluty szwedzka, fińska i norweska. Benzynę kupiłem jeszcze za szwedzkie korony, ale resztę wydano mi w koronach norweskich. W punktach sprzedaży wszędzie są komputery i nie ma kłopotów z przeliczaniem na aktualne kursy.
Karasjok
Karasjok - miejscowość uchodząca za stolicę Laponii (jest tu parlament Saamów - jak nazywają siebie Lapończycy). Największy ruch panuje koło biura informacji turystycznej. Tu zatrzymują się autokary z wycieczkami, tu można kupić pamiątki czy zapisać się na wycieczkę z przewodnikiem, aby poznać życie i zwyczaje Saamów.
Jadąc na północ często nawiązywaliśmy kontakty z innymi turystami na parkingach, kempingach i przy innych okazjach. Ponieważ zakładaliśmy dojechanie aż do Nordkappu, pytaliśmy o drogi, o kempingi i ceny. Najpierw narzekali Niemcy, że wstęp na Nordkapp jest taki drogi - 150 marek niemieckich od osoby. Potwierdzili tę informację Polacy wracający z Nordkappu. Ich kosztowało dzień wcześniej 175 koron norweskich od osoby za wstęp oraz dwukrotnie po 200 koron za przejazd promem. Uznaliśmy, że prawie 800 koron norweskich od dwóch osób za obejrzenie kawałka skały znanej z wielu zdjęć, to trochę za dużo, to prawie 400 złotych. Rozważaliśmy dwa warianty dalszej podróży: albo kierunek Mehamn na półwyspie Nordkinn, albo Havoysund na półwyspie Porsanger. Wybraliśmy Havoysund, ze względu na krótsz.

Havoysund
Parę kilometrów za Olderfjordem skręcamy w lewo. Początkowe 20 km prowadzi przez prawie płaski teren, ale za Krokelv wjeżdżamy w góry. Droga, jeszcze nowa, coraz bardziej przypomina nam szosy alpejskie (nie zaleca się jazdy z przyczepami kempingowymi). Mimo że nie znajdujemy się wysoko (300 m), wokół leży jeszcze dużo śniegu, ale nie na szosie. W węższych miejscach drogi są specjalne mijanki. Na urwistych skałach widać dokładnie ich budowę geologiczną. Przekroje warstw są niesłychanie wyraźne. Nad fiordami widać czasem namioty turystów biwakujących na dziko. Zaopatrzenie w słodką wodę dają spływające z gór strumienie. Czasem na horyzoncie mignie stadko reniferów. Te tereny wyglądają najbardziej dziko z oglądanych dotychczas i najlepiej odpowiadają wyobrażeniom o górach dalekiej północy.
W zatoce niedaleko Havoysund odkrywamy stanowisko archeologiczne z epoki neolitu. Z parkingu prowadzi okrężna ścieżka, przy której znajdują się objaśnienia poszczególnych stanowisk w języku angielskim. Część tablic jest zniszczona, być może przez obsuwające się masy śniegu albo silne wiatry. Tablice informują, że w neolicie poziom morza w tym miejscu był o 15 m wyższy niż dziś. To tłumaczy pewne oddalenie osady od brzegu zatoki.
Sam Havoysund leży na wyspie połączonej mostem z lądem stałym. To niewielkie miasteczko z kościołem, portem, stacją benzynową i paroma sklepami. Przejeżdżamy przez nie i jedziemy tak długo, aż się kończy droga w osiedlu pracowników firmy Shell. Dalej idziemy pieszo pod górę, aż docieramy do najwyższego punktu wyspy. Na horyzoncie majaczy wyspa Mageroy, na której jest Nordkapp.
Alta i Góra Haldego
Wracamy do Olderfjord i kontynuujemy podróż do Alty. Po drodze mijamy pastwiska reniferów i pojedyncze domki, czasem zaparkowane z boku drogi przyczepy kempingowe - współczesne mieszkania Lapończyków. Z drogi widać przede wszystkim hotele. Muzeum, w którym można obejrzeć ryty skalne, jest już zamknięte (czynne tylko do godz. 16).
Zatrzymujemy się na parkingu w Kafjord, kilkanaście kilometrów za Altą, w kierunku na Narwik. Stąd ma prowadzić szlak do Góry Haldego (912 m), gdzie przed wojną znajdowało się obserwatorium zórz polarnych. Szukamy szlaku. Miał być, według przewodnika, koło kościoła. Jest 200 m dalej. Samochód zostawiamy obok innego z brytyjską rejestracją (pewnie też poszli na Górę Haldego...). Czerwone znaki w kształcie litery "T" prowadzą początkowo wyraźną dróżką, przez brzozowe zagajniki. Sezon kwitnienia w pełni. Przeważają duże, żółte kwiaty pełnika europejskiego, a w wyższych partiach - kobierce różowo kwitnącej skalnicy, kwiatu podobnego do macierzanki. Mijamy zadrutowane wejścia do jakichś jaskiń.
Pustkowie absolutne. Na tle dużej łachy śniegu, w odległości około 50 m, przesuwa się cichutko stadko reniferów, około 10 sztuk. Na czele dwa samce o wysokich koronach rogów. Słychać tylko delikatny chrzęst śniegu. No i w tym momencie zastrajkował mi aparat fotograficzny. Wyczerpała się bateria, a zapasową zostawiłem w samochodzie. Przepadło najlepsze zdjęcie.
Coraz częściej na szlaku łachy śniegu. Widać jeszcze ślady naszych poprzedników. Wyglądają na stare, ale świecące przez 24 godziny słońce szybko roztapia ślady. Śnieg jest bardzo zbity i można po nim chodzić. Musimy być jednak ostrożni, gdyż pod spodem może płynąć strumyk, a warstwa śniegu może okazać się za cienka. Bardziej podejrzane miejsca obchodzimy. Ciszę pustkowia przerywa od czasu do czasu krzyk jakiegoś ptaka. Droga jest już całkiem stroma. Jeszcze półkilometrowe pole śniegu i dochodzimy do budynków odbudowywanego obserwatorium. Na szczycie jesteśmy o 1.15 (wyszliśmy z Kafjord o godz. 22). Krótki odpoczynek, niewielkie uzupełnienie zapasu kalorii i wracamy. Gdy byliśmy już kilkadziesiąt metrów poniżej szczytu, z budynku obserwatorium, zdawałoby się pustego, wyszedł jakiś facet w zielonych majtkach, ziewnął i znów się schował. To pewnie ktoś z tego brytyjskiego samochodu. Ale nie chciało się nam wracać i sprawdzać. Wszak komuś przerwaliśmy smaczny sen. Krótko po godzinie 5 byliśmy już przy samochodzie.
Co o tej porze robić? Spać się nie chce, na kemping za wcześnie (na ogół są zamknięte do godz. 8.00). Ruszamy dalej w kierunku Narwiku. Droga pusta, żadnego samochodu. Po pewnym czasie, czując zmęczenie i pustkę w żołądku, zatrzymujemy się na śniadanie. Okolica bezludna, w pobliżu strumyk i duże stado reniferów. Rozkładamy swoje przybory: stolik, krzesła, kuchnię gazową itp. Gdy już jemy śniadanie, hamuje przy nas z piskiem opon jakiś samochód. Duży, czarny gruchot. Nie zwracam na niego uwagi myśląc, że to ktoś inny także robi sobie przerwę na śniadanie. W pewnej chwili jednak przesłania mi horyzont jakiś facet w czarnych, skórzanych spodniach, czarnej kurtce i ciemnych okularach. Z filmu gangsterskiego się urwał czy co?
"Have you a drink?" - powiedział. Jeszcze do mnie to nie dotarło, gdy pokazał gestem podnoszenie kieliszka i usłyszałem wymowne gul, gul, gul. Gdybym dalej nie rozumiał, to plączący się język i lekko chwiejące się nogi nie pozostawiały wątpliwości, że chce wódki, a nie herbaty. "We are Saami" - kontynuował rozmowę, a ja myślałem, czy zdążę zjeść gorącą jajecznicę, czy szlag trafił śniadanie. Nieproszony gość próbował jeszcze przedstawić się i wymienić się z nami czapkami, ale konsekwentnie nic nie rozumiałem i wreszcie jego kompan, trzeźwiejszy, znudził się i pojechali dalej. I tak oto poznaliśmy autentyczny lapoński folklor. Muszę przyznać, że jest znacznie mniej agresywny niż folklor polski.
Nordkjosbotn
Dalsza droga na Narvik jest również bardzo interesująca - przeważnie z jednej strony szosy znajduje się fiord, a z drugiej strome zbocze. Droga w dobrym stanie - choć dużo zakrętów, to nie jest zbyt trudna. Liczne wodospady, szczególnie w okolicy fiordu Lyngen, ładnie położone parkingi zachęcają do zatrzymania się i uwiecznienia tych północnych pejzaży na fotografii. Nordkjosbotn jest tak ślicznie położone, że postanawiamy zatrzymać się na kilka dni.
Na kempingu Bjornebo dostajemy mapki gminy Balsfjord. Uprzejma dziewczyna z recepcji nie tylko zachęca do zwiedzania okolicy, ale dzwoni do znajomego przewodnika, aby dowiedzieć się o aktualną sytuację na szlakach. Wybieramy szlak w kierunku Istind, gdyż jest to jeden z wyższych szczytów w tej gminie. Na uwagę naszej informatorki, że jest "moor-way" machamy ręką. Nawet jeśli będzie trochę mokro, to jakoś sobie poradzimy. W rzeczywistości było gorzej, niż myśleliśmy. Szlaki tutejsze prowadzą przeważnie dolinami (oznakowane), bo dostęp do szczytów jest utrudniony albo przez śniegi, które długo leżą, albo zbyt strome ściany. Z naszego podejścia rezygnujemy po półtorej godzinie. Nie dość, że omijanie mokradeł okazało się trudniejsze ze względu na gęste zarośla i wykroty, to jeszcze chmary komarów zniechęcały okrutnie. Byliśmy zaopatrzeni w psikacz typu "A kysz", ale był on raczej nieskuteczny w tych okolicach. Z wypróbowanych przez nas środków na północy najlepszy na tutejsze komary okazał się "Off", niezły również był "Akutan". Na takie szlaki najlepiej zakładać gumowe buty. Nic dziwnego, że symbolem szlaku pieszego jest facet z plecakiem, brodzący przez fale.
Kolejną całodzienną wycieczkę planujemy już biorąc pod uwagę opinię naszej informatorki z kempingu. Wybraliśmy szlak "Storvatnet". Prowadzi on dolinami między Perstind a Lagofjellet i jest ponoć suchy. Rzeczywiście tak było, tyle że, aby go znaleźć, musieliśmy pytać o drogę. Dobrze, że było kogo. Pogoda śliczna, lekki wiaterek, widoczność znakomita. Po ponad godzinie decydujemy się porzucić szlak i iść na przełaj w kierunku widocznego szczytu Perstind (916 m). Mijamy parę strumyczków, parę pól śniegowych (na jednym są jeszcze ślady nart), jeziorko, wodospady i dochodzimy do szczytu. Niby niedaleko, bo Nordkjosbotn jest pod nogami, a zajęło nam to ponad 3 godziny. Panorama wspaniale się rozciąga. Z jednej strony cały Balsfjord jak na dłoni, a z drugiej strome ściany grupy szczytów z Istindem na czele. W powrotnej drodze spotykamy trójkę młodych Norwegów. Plecaki zostawili na dole i bez obciążenia idą na przełaj, jak przedtem my. Znajdujemy poroże renifera. Oczywiście takie trofeum można znaleźć tylko poza szlakiem.
Kolejny dzień to wycieczka samochodem do Tennes. Ponieważ nie zaliczyliśmy malowideł skalnych w Alta, nadrabiamy to zwiedzaniem rytów skalnych z epoki neolitu. Ścieżka archeologiczna w Tennes ma około 1,5 km długości i rozpoczyna się na parkingu, przy kościele, też zabytkowym. Cztery grupy rytów skalnych są oznakowane.
Ostatnim naszym punktem w Norwegii był Narvik. Miasto w zasadzie przemysłowe, słynące głównie z przeładunku rud żelaza transportowanego tu codziennie z Kiruny. Dla Polaka jednym z ważniejszych punktów jest odnalezienie cmentarza polskich żołnierzy, poległych tu w czasie ostatniej wojny. Najłatwiej znaleźć pomnik marynarzy z okrętu "Grom", który znajduje się na wysokiej skarpie nad zatoką, niedaleko od szosy wylotowej w kierunku Alty, na północnym skraju miasta.
Bjorkliden
Opuszczamy Narvik królewską szosą E10, która łączy norweskie Lofoty ze szwedzką Luleą. Równolegle do szosy biegnie linia kolejowa z Kiruny, ale widać ją rzadko. Krajobraz zmienia się o tyle, że nie ma fiordów. Góry przypominają olbrzymie, wygładzone głazy. Od czasu do czasu widać na horyzoncie chatkę ukrytą w dolince. Na parkingu, tuż za granicą znajduje się informacja. Zaopatrujemy się w foldery. Z parkingu prowadzi ścieżka do punktu widokowego nad brzegiem jeziora Torne. Zatrzymujemy się w Bjorkliden. Można tu zostać na noc - jest kemping, schronisko młodzieżowe, chatki oraz hotel Fjallet z najdalej na północ położonym polem golfowym.
Spośród wielu różnych szlaków górskich wybieramy wędrówkę nad Jezioro Kraterowe (Kratersjon) - popularną trasę licznych urlopowiczów. Szlak jest oznakowany. Trafiamy na ładną pogodę i świetne widoki na jezioro Torne, szosę do Narviku i góry. Szwedzi wybierają się na takie wędrówki w butach gumowych. Tu to nie jest konieczne. Zdarzające się strumyki daje się ominąć. Po upływie 1,5 godziny od wyjścia z kempingu dochodzimy do jeziora. Nazywa się ono kraterowe ze względu na wygląd. Z wulkanami nie ma nic wspólnego. Nad jeziorem stoi chatka z pryczą wewnątrz. Można przenocować. Stąd idziemy już na azymut w kierunku południowo-zachodnim. Mija ponad godzina, gdy spotykamy drugi szlak wiodący w kierunku Laktatjakko Fjalstation - najwyżej położonej stacji naukowej w Szwecji. To zupełne pustkowie. Zaczynamy wątpić, czy aby jesteśmy na właściwym szlaku. Po pewnym czasie ze wzniesienia w pobliżu szlaku dostrzegamy przez lornetkę jakiś budynek, ledwo widoczny na horyzoncie. Zakładamy, że to jest właśnie nasza docelowa stacja. Po przebyciu licznych strumieni, wielu długich pól śniegowych (na szczęście są ślady innych turystów) docieramy do stacji - wysokość 1228 m n.p.m. Można tu również przenocować za odpowiednią opłatą. Zastanawiamy się, jak dociera tu zaopatrzenie, przecież ludzie mieszkają w stacji cały rok. Za budynkiem znajdujemy lądowisko dla helikopterów z dumnym napisem - "airport". Nieco dalej pasie się stado reniferów.
Zwiedzamy stację i po krótkim odpoczynku i posiłku wracamy szlakiem do Bjorkliden. Żeby uatrakcyjnić sobie wycieczkę, nieco zmieniamy trasę powrotu. Tym razem, bez dłuższych postojów, zajmuje nam ponad 3 i pół godziny.
Następnego dnia odpoczynek. Postanawiamy zwiedzić tutejsze wodospady, z których największy, tuż nad jeziorem Torne, nazywa się Silverfallet. To naprawdę imponujący wodospad. Z wysokości kilkudziesięciu metrów spadają ogromne ilości wody. Rozpoznajemy też szlak wiodący do Abisko. Prowadzi wzdłuż linii kolejowej, ale jej prawie nie widać. W błotnistych miejscach położone są drewniane kładki.
Do Abisko dojeżdżamy samochodem - 10 km. Jest tu "Naturum", czyli muzeum przyrodnicze (bezpłatne) - eksponaty flory, fauny i minerałów. Idziemy do głównego szlaku prowadzącego w kierunku Abiskojaure. To początek głównego szlaku szwedzkiego - Kungsleden, który ciągnie się na 500 km do Tarnaby. W rezerwacie są dobrze oznakowane ścieżki przyrodnicze, a także kolej linowa na jeden z pobliskich szczytów Njulla (1169 m). W rezerwacie wyznaczono nawet miejsca do biwakowania. Trzeba jednak pamiętać o olbrzymich chmarach komarów na tym terenie. Wielu turystów wędruje w specjalnych siatkach na głowie, ale nam wystarczył środek antykomarowy. Naszym zdaniem jest to rezerwat głównie komarowy, ale występują tu też liczne gatunki ptaków. Z flory przeważa brzoza, choć można też spotkać wiele wspaniałych starych sosen (chyba najdalej na północ). Z całego Kungsleden zaliczamy 9 km i wracamy do Abisko.
Kiruna
W mieście strzałki same doprowadzają nas do centralnego placu, gdzie mieści się biuro "i". Kupujemy bilety do kopalni magnetytów, która jest naszym głównym celem w okolicy. Cena biletu - jedyne 100 koron od osoby. Do odjazdu autokaru turystycznego mamy 3 godziny, idziemy więc zwiedzić miasto.
Miasto jest zadbane, wszędzie widać sponsora - LKAB - towarzystwo zajmujące się wydobyciem i eksportem rudy żelaza. Jeden z ładniejszych budynków - Kiruna Kirke - kościół wzniesiony w 1902 roku, jest też darem LKAB. To oryginalny budynek, stylizowany na budownictwo lapońskie. Wnętrze przestrzenne, surowy wystrój, jak we wszystkich kościołach protestanckich, ale mimo niedzieli pusto. Kilka grup turystów. Obok również oryginalna dzwonnica.
Inną ciekawą budowlą w mieście jest ratusz - nowoczesny, uznany przez szwedzkich architektów za najładniejszy budynek w 1963 roku. Z daleka widać jego charakterystyczną wieżę w kształcie żelaznego rusztowania, na której architekt umieścił zegary. We wnętrzu znajduje się olbrzymi hall, w którym jest bogata ekspozycja współczesnego malarstwa i rzeźby oraz lapońskie rękodzieło.
Do kopalni zjeżdża się autokarem długą, podziemną trasą. Część turystyczna jest urządzona wzorcowo. Mamy bogatą prezentację dorobku LKAB, kierunki eksportu, wystawy urządzeń do wydobycia i przetwarzania rudy żelaza. Oglądamy 20-minutowy film o historii kopalni. W przerwie zwiedzania - kawa, herbata, ciastka - poczęstunek w ramach ceny biletu. Następnie obserwujemy, jak pracują olbrzymie maszyny górnicze. Z hałdy urobku bierzemy na pamiątkę kawałki magnetytu. Na koniec - interesująca wystawa historyczna, gdzie można oglądać narzędzia używane na początku XX wieku i spróbować swoich sił. Całość trwa około 3 godzin.
Udajemy się w dalszą drogę do Gallivare. Zatrzymujemy się tu tylko na nocleg, choć i tu również można zwiedzić kopalnię. Droga do Arvidsjaur zajmuje nam sporo czasu ze względu na liczne roboty drogowe, szczególnie na odcinku Porjus-Jokkmokk. W Arvidsjaur zatrzymujemy się, aby obejrzeć skansen - wioskę lapońską.
Meselefors - malutka miejscowość, ale jest kemping. Położona nad brzegiem dużego jeziora, raj dla wędkarzy. Jednak z powodu bardzo silnego wiatru nie zatrzymujemy się dłużej. Po drodze mijamy interesujące miasteczko - Vilhelmina.
Kolejny etap naszej podróży to Meselefors-Leksand. Nie śpieszymy się, gdyż po drodze są już zwyczajne lasy, sosnowo-świerkowe. Zatrzymujemy się kilka razy, żeby sprawdzić, jak to jest z tymi grzybami w Szwecji. Znajdujemy sporo czerwonołebców. Są duże, ale, niestety, w większości robaczywe. Tego dnia w każdym razie kolację mieliśmy grzybową. Jedyna miejscowość po drodze godna uwagi to miasto Ostersund nad jeziorem Storsjon. Centrum pełne turystów, nad jeziorem port jachtowy. Widać, że to miejsce jest bardzo popularne. Również okrzyczane zagłębie turystyczne wokół jeziora Siljan nie przypada nam zbytnio do gustu. Po prostu - tłok i drogo. Zatrzymujemy się w Leksand na jedną noc.
Z Leksand wyjeżdżamy dość późno, po jedenastej. W pobliżu kempingu znaleźliśmy parę szlaków spacerowych, chcieliśmy więc je sprawdzić. Są to szlaki leśne, w nieco pagórkowatej okolicy, służące zimą za trasy narciarskie. Pogoda jest tu bardzo zmienna, często padają przelotne deszcze. W pobliżu Motali zaczynamy rozglądać się za kempingiem. Okazuje się, że w Motali trafiamy na jakiś zlot motocyklistów. Jest ich dużo na kempingach, a poza tym w nocy zachowują się bardzo głośno. Nawet na rodzinnym kempingu recepcjonista poradził nam poszukać miejsca na nocleg nieco dalej. Tak dojeżdżamy do Odeshog.
Odeshog
Jest to małe miasteczko, leżące tuż przy autostradzie Stokholm-Jonkoping. Jego historia sięga XII wieku, kiedy w tych okolicach tętniło życie religijne i polityczne. Pierwszy szwedzki klasztor Alvastra u podnóża góry Omberg (5 km na północ od Odeshog) został założony w 1143 roku. Teraz to tylko ruiny, w których odbywają się latem koncerty. Kilometr stąd, w kierunku wschodnim, odkryto ślady osady na palach sprzed 5000 lat. W miejscowości Rok znajduje się najstarszy kamień runiczny, datowany na IX wiek. Sama góra Omberg nad jeziorem Vattern była niegdyś ośrodkiem kultowym. Na jej wierzchołku znajduje się wieża widokowa, z której można podziwiać rozległą panoramę okolicy. Wokół tych i innych obiektów wytyczono specjalną trasę turystyczną, oznakowaną symbolem słonecznika.
Miejscowość reklamuje się jako ośrodek czynnego wypoczynku, ze szczególnym uwzględnieniem wędkarstwa. Na połów w jeziorze Vattern nie potrzeba żadnych zezwoleń. To w tej okolicy, w Hastholmen, złowiono największego łososia, ważącego 20,4 kg. Obserwatorom ptaków polecam jezioro Takern.

Olandia
Ostatnie 4 dni spędzamy na Olandii. Przedtem zatrzymujemy się na kilka godzin w Kalmarze. Zwiedzamy kalmarski zamek (Kalmar slott), który wygląda jak nienaruszony od stuleci. Promenada nadmorska prowadzi nas na wyspę Kvarnholmen, gdzie znajduje się Stare Miasto. Jest tu barokowy kościół (Domkyrkan) i wiele starych domów. Zabłądzić nie można, bo wszystkie uliczki tworzą regularną, prostokątną siatkę.
Na Olandię dostajemy się przez długi, ponad 6-kilometrowy most. Przejazd jest bezpłatny. Zatrzymujemy się na kempingu tuż przy zjeździe z mostu (Mollstorps camping). Jest tu sporo drzew, dających osłonę od silnych wiatrów. Plaża jest bardzo blisko, właściwie należy do kempingu. Sprawdziliśmy parę kempingów na południe - są znacznie droższe (Haga), nie mają drzew (Morbylanga), ciepłej wody lub przeszkadza w nich przykry zapach (Stenasa).
W czasie całodziennych wycieczek poznajemy południową część wyspy, tzw. Alvaret. Jest to rozległa, nieurodzajna równina, na której nawet owce nie mają za dużo pożywienia. Mimo to całość jest podzielona kamiennymi murkami na działki, w których pasie się trochę bydła, trochę owiec. Brak drzew, nieliczne zarośla. Na wyspie znajduje się mnóstwo nieczynnych wiatraków (podobno kilkaset). Co one mogły mleć - nie wiem, bo wyspa wydaje się być bardzo uboga. Zdumienie budzą również stare, ufortyfikowane wsie, np. Ismantorp czy Graborg. We względnie dobrym stanie jest Graborg, gdzie zachowała się nawet brama do wsi (V wiek). Liczne kurhany, kamienie runiczne (Lerkaka) świadczą o raczej bujnym życiu w wiekach średnich. Dziś wyspa żyje dzięki turystom.
W północnej części wyspy najciekawszym obiektem jest zamek Borgholm, pochodzący z XII wieku, w ruinie od prawie 200 lat. W zamku jest urządzone muzeum jego historii, eksponowane są różne znaleziska archeologiczne. Podziwiać można ładny widok na miasteczko i Cieśninę Kalmarską. W pobliżu jest często odwiedzany przez turystów rezerwat Solliden.
Karlskrona
Do Karlskrony przyjeżdżamy koło godz. 13. Mamy dużo czasu na zwiedzanie. Samochód zostawiamy w bocznej uliczce. Centrum miasta to zamknięty dla ruchu kołowego deptak. Szeroka aleja prowadzi do dużego placu z zabytkowym Fredrikskirche. Idąc przy nieczynnym torze kolejowym, który częściowo prowadzi wykopem, częściowo ciągnie się w tunelu, dochodzi się do terenów szkoły marynarki wojennej. Wychodzimy na brzeg zatoki i wzdłuż nadbrzeża dochodzimy do mostu prowadzącego na wyspę Stumholmen. Tu znajdują się muzea, z których największe to Marinemuseum (reklamuje się jako największe tego typu na świecie). Nie mamy już ochoty na chodzenie po muzeach. Siadamy na ławeczce i oglądamy ćwiczenia marynarzy szwedzkiej marynarki wojennej.
Opuszczamy centrum miasta, poszukując zacisznego miejsca na zrobienie obiadu i doczekanie na odjazd promu. Znajdujemy je przy ruinach zamku (Lycka slottsruin), przy drodze do przystani promowej Stena Line. O godz. 19 jesteśmy już na przystani. Sympatyczna dziewczyna po sprawdzeniu biletów mówi ładnym polskim "po odprawie celnej proszę położyć się na pasie 12". Nasza podróż kończy się. Jutro rano będziemy już w Gdyni.
Czas trwania wyprawy: 29.06.1998 - 22.07.1998.
Info: http://tramp.travel.pl/publikacja.php?p=id204strona1
|
|
|
|
|
|
|
Dzisiaj stronę odwiedziło już 1 odwiedzający (3 wejścia) tutaj! |
|
|
|
|
|
|
|